Lofoty 2017
Prolog
Długie godziny spędzone nad mapą – mamy XXI wiek, więc wersję papierową zastąpiło Google Maps – koncepcje, zapytania, ciągle pojawiająca się z tyłu głowy myśl, by jeszcze coś zmienić. A wszystko zaczęło się od krótkiego impulsu: jedziemy na Lofoty – powiedziała Tamara. Na co? Zapytałam. Lecz gdy zobaczyłam zdjęcia z archipelagu wysp, oczywiste stało się, że musimy tam dotrzeć.
Start
We wtorek w samo południe z podkrakowskich Balic. Żegnają nas deszczem. Znacznie wydłużamy kolejkę do odprawy wraz naszymi ogromnymi kartonami z rowerami w środku. Odlot opóźniony o godzinę nie jest problemem, bo w Oslo czeka nas długa przerwa. Do Bodo docieramy po 23. Składanie rowerów, pakowanie sakw. Nie ryzykujemy i choć na lotnisku zalegają kartony, nasze po krótkiej rozterce kompresujemy i oddajemy do przechowalni. Około pierwszej w nocy opuszczamy lotnisko i jedziemy na nocleg. Świeże, rześkie powietrze pobudza nas po podróży. Latarnie oświetlają ulicę… Nie, zaraz, właściwie to po co zaświecone są te latarnie?
Nawiązujemy łączność z Wikingami
Bodo opuszczamy na pokładzie promu. Przed nami 4 godziny leniuchowania zanim na dobre zaczniemy naszą przygodę. Z burty podziwiam oddalający się brzegu, góry, zieleń. Po około 3 minutach mój wrodzony romantyzm przegrywa z pogodą. Nie pomogła porządna wiatrówka, bluza, koszulka z merino, rękawiczki i czapka. Nie napawa mnie to optymizmem. Upałów nie lubię, ale kto zamawiał 8 stopni i wiatr w połowie lipca.
Lofoty
Archipelag okazuje nam sporo czułości. Chmury znikają, widać tylko błękitne niebo, spokojne morze i zieleń. I całą masę strzelistych szczytów wyłaniających się z wody i sięgających setek metrów. Poetką nie jestem, więc sami zobaczcie to na zdjęciach.
Dwa pierwsze dni zleciały nam na ochach, achach i robieniu zdjęć co 100m. W ten sposób paredziesiąt kilometrów pokonywaliśmy w kilka godzin. KOMów z Lofotów z pewnością nie przywieziemy.
Jak znaleźliśmy na plaży serce z niespodzianką w środku
Drugiego dnia docieramy na najpiękniejszą plażę na jakiej można rozłożyć namiot. Wyłoniła się po objechaniu góry dookoła. Typowo dla Norwegii do wyboru była też krótsza droga, na wprost, bez zbędnych podjazdów, za to niekończącym się tunelem, ale uwierzcie – jazda tunelami rowerem to nic przyjemnego.
Słońce znika gdzieś za chmurami, ale na razie nie zwracamy na to uwagi. Tego dnia wieczór jest szczególnie niezwykły, bo obchodzimy urodziny Agi “Odnogi” i “Pana Kamperowego” (o nich dowiecie się nieco więcej w dalszej części, bo nie sposób nie wspomnieć słowem o tych bohaterach naszej wyprawy). Z tej okazji “Pani Kamperowa” częstuje nas najlepszą zupą, jaką można było zjeść na Lofotach – nie wiem jak inni, ale sama zmieściłam 2 dokładki, Filip chyba też, a największym ograniczeniem było dno garnka. Świętowaliśmy do późnych godzin, choć wszystko w promieniach słońca. Były prezenty, dobre jedzonko, trochę alkoholu i głośne sto lat. Odwiedziły nas też owce. Co nie było szczególną niespodzianką; przed rozłożeniem namiotu z dobre 15 minut oczyszczałam teren z min pozostawionych przez te sympatyczne zwierzątka. Przy okazji integrujemy się z dwójką Niemców, którzy Lofoty przemierzają na własnych nogach. Sympatyczni goście, jedyne co nas nieco zdziwiło to miejsce, w którym zlokalizowali swój namiot. Środek serca ułożonego z głazów.
Poranek wita nas mżawką, która z godziny na godzinę tylko gęstnieje. Pakujemy toboły na rowery i… okazuje się że nie tylko. To dzięki uprzejmości “Państwa Kamperowych”, którzy zwiedzanie Norweskiej ziemi podzielili pomiędzy dwa kółka oraz wygodną pozycję w kamperze. Dzięki nim ilość bagażu przewożonego na rowerach magicznie zaczęła się kurczyć ;). Niektórym uratowało to życie. Dziękujemy za wsparcie.
Norweska pogoda uprzejma za to nie jest. Kolejne dwa dni siąpi, kropi, pada, leje i znów kropi. Rodzajów deszczu jest sporo, najważniejsze to umieć sobie z nim radzić – dobrym humorem, odpowiednią odzieżą i rozgrzewającym trunkiem.
Nie samym rowerem człowiek żyje.
Po przejechaniu zaplanowanej na dany dzień trasy mamy swoje rytuały. Rozbijamy namioty, przyrządzamy jedzonko, myjemy się i idziemy zwiedzać okolicę. Bez rowerów. Zwiedzamy wybrzeże idąc piaszczystymi plażami i zbierając muszelki. Wspinamy się na mniejsze górki, osiągalne bez wielogodzinnego wysiłku. Oglądamy przedziwne dzieła sztuki powstałe ze śmieci. Domy z porośniętymi dachami. Odnajdujemy wioski schowane w oddalonych dolinach, w których z początku widzimy tylko owce. Czasem któraś z nas zafunduje sobie szwedzki kryminał w Norwegii, kiedy oddalając się za potrzebą wpada w bagno.
Poznajemy ludzi z całego świata. Siedemdziesięcioletnią Włoszkę przemierzającą Lofoty na szosówce. Z reklamówką na głowie, która chroniła ją od deszczu. Niemca, który wybrał się czteromiesięczną podróż na rowerze! Młodego Anglika, który poczuł zew natury i nie zwracając uwagi na towarzystwo uprawiał parkour na skałkach nad brzegiem w stroju rajskiego Adama.
Jeszcze rok temu nie pomyślałabym, że pakując się w lipcu na wakacje, zabiorę ze sobą 3 kurtki (w tym puchówkę!). Większości z nas marzy się plaża, piękne zachody słońca, kąpiele w ciepłym morzu i beztroskie lenistwo. Co z tym odłamkiem ludzi, którzy w głowie mają inny pomysł?
Lofoty są nieprzewidywalne. Słońce, deszcz, wiatr, dzień polarny – można tam doświadczyć wszystkiego. Jednak jest pewien rodzaj magii, który sprawia, że mimo przemokniętych butów jedziemy dalej. Chcemy nasycić się wyspami, krajobrazami, naturą. Surowe piękno strzelistych skał i morza ma w sobie niezwykłą moc, która potrafi napędzić ludzkie organizmy. Dodać im sił, sprawić, że chcemy więcej. Chcemy tam wrócić. Mamy taką jedną górę. Niezdobytą przez nas, która zaprasza nas na dalszą podróż.